Przeciągły świst rozlega się za najbliższą linią drzew i przemieszcza wzdłuż niej z prędkością błyskawicy. Kto choć trochę zna rodzimą przyrodę, wie, że taki głos nadbiega tylko znad wody. I że wobec tego zaraz ta woda się przed nami pojawi. Tym razem jako bystra, głęboko wciętą leśną dolinką płynąca czysta rzeka jakich tu w Puszczy Napiwodzko-Ramuckiej na zachodnich Mazurach nie brakuje.
Nasz przewodnik dr Marian Szymkiewicz, kierownik Muzeum Przyrodniczego przy Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie, gwarantuje, że jeżeli zachowamy się jak rasowi przyrodnicy i postoimy spokojnie nad nurtem, to wkrótce ujrzymy istotę wydającą ten osobliwy dźwięk. I rzeczywiście, po godzinie poświęconej filmowaniu tutejszego, jeszcze nieledwie puszczańskiego krajobrazu nad opalizującą taflą strugi przelatuje niebieska iskierka. Ze względu na swe niezwykłe barwy, godne ptaka egzotycznego, ich właściciel, a nasz dzisiejszy bohater, zimorodek, bywa nazywany kolibrem północy. I tylko z tego względu, bo poza tym zwyczaje ma całkiem od kolibra odmienne. Ale zarazem stanowi jakby żywą, ruchomą reklamę małych cieków wodnych i ich czystości, bo tylko w takich warunkach może przetrwać.
Niebieskie ptaki
Kto chce poznać dzikszą stronę przyrody Mazur, niech się odwróci od jezior. Niech poszuka tutejszych krętych, malowniczych rzek odciskających piętno na całych połaciach kniei. Te rzeki – zwłaszcza Łyna, Pasłęka i Omulew – stanowią o walorach lasów napiwodzko-ramuckich, chociaż i jezior tu nie brak. Łańskie, Omulewskie, Kośno – to te największe. Rzeki są niewielkie, ale kapryśne, chwilami prawie górskie, zwłaszcza że różnice wysokości wynoszą w tych stronach po 70 m, najwyższy zaś polodowcowy pagór osiąga 229 m. Te trzy rzeki z tutejszych wysoczyzn startują, dopiero szukając sobie celu wśród przeszkód. Każda znajduje inny. Pasłęka uchodzi do Zalewu Wiślanego, Łyna do Pregoły, a Omulew, przeciąwszy najpierw całe Kurpie, do Narwi. Lodowiec dobrze w tych stronach nabroił, ale też jemu właśnie zawdzięczają one dziś swą urodę. A że turystyczna tłuszcza ciągnie na wschód, w krainę naprawdę wielkich jezior – tu się przyrodą można napawać jeszcze względnie spokojnie. Ułatwiają to dość liczne szlaki turystyczne, jak Tatarski, Mazursko-Kurpiowski albo Jurand, kluczące wśród wzniesień zwących się Złotą, Zieloną czy Jastrzębią Górą. Ale nas ciągnie do wody.
Źródliska Łyny okazują się dzikim miejscem jakich mało. Tupiemy po drewnianej kładce rezerwatu, daremnie wypatrując nurtu, który tu z kretesem ginie w buszu bujnego lasu łęgowego. Dopiero nieco dalej rzeka nabiera wigoru i urody. Koło Likuz jest już całkiem spora i tu właśnie szukamy wzrokiem zimorodków. Liczniejszych – zapewnia nasz przewodnik – zwykle zimą, kiedy to, jakby dla usprawiedliwienia nazwy koliber północy, sporo tych ptaszków nadciąga z tamtej strony na przezimowanie, koczując w sąsiedztwie oparzelisk. To jedno z możliwych wytłumaczeń nazwy zimorodek, bo zimą bywa widoczny tam, gdzie nie było go latem, więc jak gdyby o tej porze się narodził.
Dla Mariana – ornitologa z ponad 30-letnim stażem, który wsiąkał w skrzydlaty świat już w przedszkolu – ten ptak, nad wodami w miarę pospolity, to żadna rewelacja. Jego cieszy, że w tych stronach swe znaczące ostoje mają prawdziwe i perły ornitofauny – rybołów, bielik, arcyrzadkie kanie – czarna i ruda, ginący cietrzew, bocian czarny, żuraw. Niektóre z nich Marian widuje na co dzień dlatego tylko, że w jego muzeum są spreparowane okazy. To ptaki, które zginęły w wypadkach – zderzeniach z siecią energetyczną i pojazdami. Niektóre już martwe zabierano kłusownikom. Muzeum pozyskuje rzadkie okazy zwierząt wyłącznie taką drogą. Jest w zbiorach wypreparowany zimorodek, który zimą w Olsztynie wpadł na szybę i zabił się. Zimorodki oczywiście się w zimie nie rodzą, ale często w zimie giną. Podczas ostatniej, tak surowej, przynoszono do muzeum martwe, zmarznięte ptaki. Nasz przewodnik woli jednak żywe i wciąż dużo czasu spędza na obserwacjach w terenie.