Wirus przychodzi z sieci

Wirus przychodzi z sieci

Miliardy dolarów stracili użytkownicy internetu w ciągu 30 lat od stworzenia pierwszego wirusa 30 lat temu, 2 listopada 1988 r., do komputerowej sieci Massachusetts Institute of Technology trafił wirus komputerowy stworzony przez studenta Cornell University Roberta Morrisa. W założeniu miał być nieszkodliwym robakiem, pozwalającym ocenić zasięg sieci internetu. Błąd autora przekształcił go jednak w groźny program, który zatrzymał pracę tysięcy komputerów i wyrządził bardzo duże szkody. Pomyłką było zapewnienie robakowi praktycznie nieograniczonej możliwości samodzielnego replikowania się. „Robak Morrisa” za każdym razem sprawdzał, czy jego kopia jest już na komputerze docelowym, i jeżeli była, miał się na niego nie przenosić. Jednak autor, by uniknąć łatwego oszukania programu, wprowadził do jego kodu regułę powodującą, że co siódmy sygnał z maszyny docelowej był ignorowany i wirus replikował się niezależnie od niego. Efektem było to, że robak na każdej maszynie instalował się wielokrotnie, a kolejne kopie zajmowały jej pamięć oraz moc obliczeniową, doprowadzając do tego, że komputery przestawały działać. Zainfekował niemal całą ówczesną sieć i wyłączył kilka centrów internetu. Awarię usunięto dopiero po kilku dniach, a „robak Morrisa” stał się pierwszym wirusem komputerowym, który ściągnął uwagę mediów i doprowadził autora przed sąd. Szacunkowe szkody wahały się od 100 tys. do 10 mln dol. Co ciekawe, Morris, który chcąc zmylić trop, wpuścił robaka do sieci z komputerów MIT, a nie swojej uczelni, po latach został profesorem słynnego instytutu. Pracował tam m.in. nad rozwojem sztucznej inteligencji. Wcześniej jednak sąd wymierzył mu wyrok w zawieszeniu i skazał go na 10,5 tys. dol. grzywny. Niewiele za przejście do historii informatyki, w której autor „robaka Morrisa” zyskał stałe i istotne miejsce. Otworzył bowiem epokę wirusów komputerowych, które przez kolejne lata dały się we znaki wielu użytkownikom sieci. Były wśród nich wirusy mniej i bardziej szkodliwe. Były też mniej i bardziej znane. Oto subiektywny wybór sześciu najsłynniejszych wirusów, który zaczyna się od ILOVEYOU. List miłosny Dziś ILOVEYOU nie miałby wielkich szans powodzenia. Jednak w 2000 r., kiedy trafił do sieci, ludzie nie byli jeszcze przyzwyczajeni do zagrożeń. Dlatego kiedy nieświadomi niebezpieczeństwa użytkownicy poczty elektronicznej zaczęli otrzymywać wiadomości zawierające w tytule zwrot ILOVEYOU (KOCHAMCIĘ), klikali w nie z ciekawości i otwierali załącznik zatytułowany „List miłosny do Ciebie”. A ten, po pierwsze, wysyłał taką samą wiadomość do wszystkich, których mieli zapisanych w książce adresowej. Po drugie zaś, nadpisywał i niszczył część plików znajdujących się na komputerze. Ogromny sukces zawdzięczał tempu, w jakim się rozprzestrzeniał. Wystarczyła bardzo niewielka liczba osób, które zdecydowały się kliknąć w plik, by trafił do milionów odbiorców. W zaledwie 10 dni – do sieci został wprowadzony na Filipinach 4 maja 2000 r. – zaraportowano ponad 50 mln zainfekowanych komputerów. Szacowano, że ILOVEYOU wyrządził szkody w 10% wszystkich podłączonych do sieci urządzeń. Straty były gigantyczne i wirus do dziś jest uważany za jedną z największych katastrof w historii światowego internetu. Szkody oceniono na 5-9 mld dol., a koszty ich usuwania miały wynieść kolejne 15 mld dol. W śledztwie ustalono winnych wprowadzenia wirusa do sieci – byli to filipińscy programiści Reonel Ramones i Onel de Guzman. Wyszli oni jednak ze sprawy bez wyroków, ponieważ na Filipinach nie było wtedy jeszcze przepisów zabraniających tworzenia wirusów komputerowych. Sam wirus stał się elementem popkultury – piosenkę zatytułowaną „E-mail” nagrał o nim zespół Pet Shop Boys. Trafił też na listę rekordów Guinnessa jako najbardziej „zakaźny” wirus wszech czasów. Anna Kurnikowa Rok później młody Duńczyk Jan de Wit napisał inny program, który wyzyskał ludzkie słabości. Stworzony przez niego wirus nazywał się Anna Kurnikowa i był stosunkowo niegroźny. Opierał się na mechanizmie clickbait wykorzystywanym przez redaktorów dużych portali internetowych, czyli tytule lub frazie, które przykuwają uwagę czytelnika, choć sama treść wiadomości niekoniecznie ma cokolwiek wspólnego z tytułem. Wiadomość, którą rozesłano z Danii, była bardzo prosta. Nagłówek mówił: „Sprawdź to”, a w załączniku znajdował się plik wyglądający na zdjęcie pięknej rosyjskiej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc 30,00 zł lub Dostęp na 12 miesięcy 250,00 zł
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 44/2018

Kategorie: Nowe Technologie